Brak zimy oznacza brak kozaków w zimowej garderobie, ale też idealne warunki do rozwoju wszelkiego robactwa. W myśl zasady: co cię nie zabije to cię wzmocni mróweczki, karaluszki i inne stworzonka mają w odwłoku ogromne pieniądze wydawane na walkę z nimi i rozmnażają się radośnie, a potem zamieszkują gdzie im się podoba.
To co prawda okazy z Singapore Science Center, ale dają pojęcie o przyjemniaczkach. |
Najpierw nawiedziły nas mróweczki - dwa dni po odrobaczaniu... Zamieszkały w szafce kuchennej i dobrały się do cukru w cukiernicy. Zostawienie szklanki z niedopitą colą, bądź kawą, powodowało, że mrówki urządzały sobie kąpielisko. Kura wypiła raz kawę z mróweczkami i była to najbardziej obrzydliwa rzecz jaką Kura miała w dziobie w całym swoim życiu.
Kura zaczęła walkę z mróweczkami od wyrzucenia z kuchni wszystkich jadalnych rzeczy
- Moje ulubione płatki - jęczał Przychówek i chciał oddzielać cynamonowe gwiazdki od mrówek, ale poddał się gdy zobaczył, że w paczce więcej jest mrówek niż płatków.
Wojnę uznaliśmy za nierozstrzygniętą, bo zmieniliśmy mieszkanie.
W nowym miejscu nauczeni doświadczeniem wszystko zamknęliśmy do szczelnych pojemników...
Pierwszego wieczoru Żywiciel podczas wieczornej toalety zobaczył żuczka, który po bliższym przyjrzeniu okazał się Karaluchem i to nie byle jakim, okaz miał 7 cm długości i 3 cm wąsy. Skończył życie szybko, a Kura uznała, że woli Karaluchy, niż mrówki, bo łatwiej je namierzyć.
Pewnego ranka, gdy już zapomnieliśmy o stworzonku wziętym omyłkowo za żuka, Kura zobaczyła Karalucha - był duży i leżał do góry brzuszkiem.
Kura postanowiła potraktować go sprayem owadobójczym, a ten spryciarz popsikany przekręcił się i zaczął uciekać. Do unieszkodliwienia potwora Kura użyła szkolnego obuwia Przychówku i profilaktycznie popsikała całe mieszkanie. Tego samego dnia uznała, że nie lubi ani mrówek ani karaluchów.
I pomyśleć tylko, że nasi rodzice najbardziej bali się Dengi na którą tu wszyscy zachorujemy, a my mamy takie przyziemne problemy.
10 komentarze:
Czytałam bloga z przyjemnością, aż do tego posta: 1) przypomniałam sobie jak wypiłam kakao z muszkami i 2) właśnie jadłam obiad przed komputerem, a tu takie apetyczne zdjęcie... ;)
Jeśli czytałaś od ostatniego to daleko zaszłaś..:) Witaj w naszej (czasem obrzydliwej) kuchni
Pani Kuro, normalnie kocham panią czytać! Nie myślała Pani o wydaniu jakiejś książki? :D
Szczerze mówiąc nie myślałam, ale może kiedyś pomyślę. :)
I jak z tą książką? Lubię takie o życiu codziennym na obczyźnie. Już 2 książki takich 2 blogerek mam (Korea Południowa i Japonia). Teraz czas na Singapur ;)
MałyJeż niczego nie wymyśliłam na razie....chociaż życie w Singapurze pisze ciekawe scenariusze.
Witaj Kuro,
Trafiłam do Was przypadkiem, szukając informacji o Dni Dziecka w Azji - i utknęłam, swojego bloga zostawiając odłogiem :D
Karaluchy u mnie - w południowej części Tajwanu- są wręcz członkami rodziny, a gdy wyroją się na ulicy - to nawet mogą robić za średnioszybki środek transportu. Moja nauczycielka zabroniła mi ich ubijać za pomocą papucia/klapka/buta - bo z karaluszych flaków unosi się desant zemsty, złożony z niefajnych zarazków, bakterii, toksyn, karaluszych jaj i diabli wiedzą, czego jeszcze (mój chiński nie ogarnął słowotoku nauczycielki w 100%). Natomiast te małe można smazyć taką rakietką z prądem, stosowną też na komary... A czego wy używacie w SG? Bo mi się pomysły kończą, a karaluchy uparcie przyłażą od sąsiada, który rzadko się kąpie, a śmieci wynosi jeszcze rzadziej... Tutejsze patenty się nie sprawdziły, więc może jakieś importowane idee poradzą sobie z bestiami?
Pozdrawiam, i życzę udanych wakacji :D
Witaj :)
My się właśnie na tajwańską wycieczkę wybieramy ( konkretnie Taipei już 18.06). Radość z wyjazdu psują mi krakania moich rodziców, że zginiemy niechybnie podczas trzęsienia ziemi. Podobno ostatnie było wczoraj. Polskie media podobno huczą w azjatyckich dziwnie cicho.
W kwestii karaluchów rozstałam się z nimi na dobre psikając chałupę profilaktycznie co 7 dni i rozstawiając takie karmniki z których je się tylko raz. ( potem się umiera ). Tubylcy też mi mówili, że kapeć na karalucha to samo zło, bo się jego jaja roznosi ( fuj) , ale skoro czytasz od początku to zobaczysz, że wiele błędów popełniłam.
:D Jak każdy...
Było trzęsienie ziemi, pisałam o tym u siebie (tylko nie zaktualizowałam na blogspocie). Jak dotąd poczułam tu dwa trzęsienia ziemi, to wczorajsze przegapiłam, kwestia osobniczej wrażliwości chyba - ja chowana w mieście, koło torów tramwajowych, więc podskakujące co jakiś czas szklanki to dla mnie normalka).
Tu - http://gong-zhu-majia.blog.pl/2013/06/02/o-trzesieniu-ziemi-po-raz-kolejny/ moje wrażenia z ostatniego, powinny być też odsyłacze do innych wydarzeń tego typu, też zresztą przespanych. Absolutnie nie obrażę się jeżeli ten akapit wyedytujesz, bo nie każdy lubi jak się mu reklamuje swoje pisanie w komentarzach.
Czym psikasz? To ziołowe, czy jakieś rajdo-podobne? Bo karmniki alias domki dla karaluchów rozstawiłam, w kątach i na suficie podwieszonym też - i pusto, łapią komary,za to co rano widzę przynajmniej jednego karaczana jak zmyka po ścianie. A przyhaczywszy wzrokowo jednego, można być pewnym obecności minimum 400 innych staranniej zakamuflowanych...
Co do wyjazdu - nic się nie martw. Uspokój mamę, że trzeba być w solidnej niełasce boskiej aby ucierpieć w trzęsieniu ziemi. Jezeli macie w planach Tajpej i okolice - to w miarę bezpieczne miejsca, epicentrum i apogeum szkód trafia w NANTOU i okolice jeziora Sun Moon Lake, HUALIEN na wschodnim wybrzeżu, gdzie trzesie się non-stop, oraz okolice CHIAYI/TAIZHONG, z górą Alishan. Poza tym Tajwańczycy to sprytny narodek, co od lat żyje tu i umie się zabezpieczać na wypadek takowych katastrof.
Dzięki pdlinkuję mamie co napisałaś :) ja jestem spokojna o dziwo bo panikara ze mnie straszna.
Profilaktycznie psikam Raidem czarnym we wtorki zawsze około 11 otwieram okna i wychodzę. Wracam o 18. Gdy odpuszczałam raz czy dwa wracały w postaci pojedynczych zwiadowców. Nie czuć smrodu, zwłok nie widać żywych tym bardziej, ale uszczelniłam co się dało silikonem. Jak wyjeżdżamy psikam podwójenie. Ja wiem, że one żyją blisko mnie, ale niech nie wyłażą chociaż...
Prześlij komentarz