Po dotarciu do muzeum okazało się, że ponieważ nasz Przychówek ma wakacje, a muzeum jest rządowe to ogląda gratis. Przychówek bardzo się ucieszył i wyraził chęć zaopiekowania się nadprogramowymi dolarami... W tym muzeum nie ma przewodników - czyli pracowników muzealnych oprowadzających po wystawie. W każdej sali jest mały telewizor z panią lub panem - Ci z uśmiechem na ustach i ładnym, zrozumiałym nawet dla Kury angielskim opowiedzą o eksponatach. Wystarczy tylko ich dotknąć. To samo można przeczytać na tabliczkach informacyjnych w dwóch lub więcej językach (zależnie od sali).
Zanim zaczęliśmy oglądać wystawę mieliśmy okazję zobaczyć fragment malajskiego ślubu na żywo. Najpierw myśleliśmy, że to jedna z atrakcji muzeum, ale po chwili Przychówek krzyknął, że to prawdziwa para młoda i pokazał na tabliczkę: ślub pani W i pana N.
Zwiedzanie muzealnej wystawy pochłonęło nas na kilka godzin. Odwiedziliśmy chińską herbaciarnię, nauczyliśmy się pisać jedną literę po arabsku, posiedzieliśmy w indonenzyjskiej chacie i posłuchaliśmy muzyki wprost z Arabii, Chin i Indii.
Muzeum jest nie tylko ogromne i fantastycznie wyposażone, ale przygotowane dla odbiorców w różnym wieku. Przychówek na jednym z wielu telewizorów obejrzał chiński pogrzeb, a Kura proces farbowania batiku, Żywiciel nie mógł wyjść z sali pełnej mieczy.
Najbardziej jednak zaskoczyły nas zdjęcia Singapuru sprzed kilkunastu lat... Bardzo się zmienił... wiedzieliśmy, że azjatycki tygrys był kiedyś "brzydkim kaczątkiem", ale nie spodziewaliśmy się aż takiej metamorfozy.
0 komentarze:
Prześlij komentarz